BLOG SPOTELLO

Jesteś trenerem? Nie zapomnij o sprzedaży!

01 lutego 2019

Decyzja zapadła. "Otwieram własną firmę szkoleniową, pomogę światu zmienić oblicze sprzedaży, bo przecież ona jest prosta, tylko nie każdy o tym wie!"

– taka była moja myśl, kiedy postanowiłam, że odejdę z korporacji. Oddałam lśniącą furę, pozbyłam się pewnych, bezpiecznych i regularnych cyfr z kilkoma zerami na koncie i z oczekiwaniem na oklaski opowiadałam o moim postanowieniu bliskim. Myślałam, że znajomi poprą mój pomysł. Jednak… myliłam się.

Mój szef nie chciał przyjąć do wiadomości, że chcę odejść. Koleżanki twierdziły, że to nie jest dobry pomysł, że jest kryzys, że tu w korpo świetnie zarabiam, mam pozycję, znają mnie. Fakt, byłam niezła, klienci mnie lubili, samą pracę przecież uwielbiałam. Jednak chciałam spróbować… zbawić świat…

Rodzina i znajomi uważali, że oszalałam. Jedyną osobą wspierającą był mój partner, który najnormalniej w świecie za mną tęsknił (bo przecież życie w korpo to życie w aucie, więc cieszył się, że będę częściej w domu). No i mały Eryk, który był najszczęśliwszy na świecie, kiedy mama była do przytulania – tak naprawdę a nie na Skype.

Musiałam oddać wszystkie cacka korporacyjne. Kupiłam komputer, komórkę, stare auto. Przesiadłam się z szampana na kompot. Obwieściłam światu, co zamierzam robić. Rzuciłam się w pogoń za klientem, chodziłam na babskie spotkania, networking, wykorzystałam stare znajomości. Rozmawiałam z ludźmi, potencjalnymi klientami, nawet sami zaczęli przychodzić. Szybko dostałam pierwsze zlecenia i poczułam wielką ulgę.

Kiedy stanęłam w pokoju nauczycielskim studiów podyplomowych, które sama kończyłam, obok nauczycieli, jako jeden z nich, byłam z siebie bardzo dumna. Czułam, że dokonałam dobrego wyboru. Wierzyłam, że mogę zmieniać świat, że uzdrowię niejeden biznes, a sprzedaż stanie się dla ludzi po prostu łatwa.

 

Bałam się...

…pierwszych doświadczeń, krytyki, ale nic takiego mnie nie spotkało! Zlecenie za zleceniem, nawet zaczęłam zarabiać. Dzisiaj stwierdzam, że początki były po prostu łatwe. Z całą odpowiedzialnością uważam, że otwieranie własnego biznesu jest jak bułka z masłem. Kiedy oficjalnie występowałam w roli trenera sprzedaży, nie było mi trudno przekonać klientów, ponieważ najpierw komunikowałam się z tymi, którzy mnie znali. Każdy więc wiedział, że byłam handlowcem, managerem, znał moje osiągnięcia więc byłam wiarygodna. Łatwe! Chodziłam na babskie spotkania, networking, zlecenia same przychodziły. Jednym słowem – szczęściara! Nie na długo…

Ponieważ ja zawsze chcę więcej, zamarzył mi się dom. Mój partner popierał pomysł, więc raz dwa znalazłam ten idealny. Załatwiliśmy formalności i się zaczęło. Byłam w swoim żywiole! Urządzanie, szukanie, negocjowanie, żmudne, lecz perspektywiczne! Moja firma, cóż … zeszła na plan B, albo raczej F, wiec jej niepowodzenie było sprawą oczywistą. Ktoś na tę fanaberię musiał zarabiać (mój partner) więc ten, kto zarabiał mniej (ja) zajmował się kafelkami i wyborem farby – oczywiste. Ach, to było również takie małe usprawiedliwienie. Jak ktoś zadzwonił (sama przecież nie miałam czasu – klasyczna wymówka – wyjść do klienta), to oczywiście rzucałam wszystko i pracowałam.

Nadszedł jednak dzień, kiedy musiałam powiedzieć: Pożycz mi na ZUS. To był dla mnie cios prosto w serce. Wstyd przed światem, a przede wszystkim samą sobą. Jednym słowem: porażka. Jak mogłam do tego dopuścić? Przecież było tak dobrze!

Oczywiście, miałam w rękawie usprawiedliwienie w postaci budowy, zmiany przedszkola, zaopiekowania się dzieckiem podczas wakacji itp. Jednak byłam smutna, zawiedziona, jednocześnie wściekła na samą siebie. Moje marzenie okazało się nierealne. Zwątpiłam w siebie. Ja – pistolet sprzedaży, nie mam na ZUS?! I wtedy zadzwonił on…


Big Boss

Jak to jest, że świat wie…?

Monika, wróć do nas, dostaniesz podwyżkę, lepsze auto, nowe stanowisko, od zaraz – usłyszałam w słuchawce. Mój portfel mówił: Idź!, moje serce: Nie rób tego!.

Modliłam się do Boga, aby ktoś zdecydował za mnie. Rozsądek mówił jedno, a dusza się wyrywała. Przecież budowa pochłonęła nasz budżet całkowicie. Moja firma przynosiła straty. Wakacje nie sprzyjały nowym kontraktom. Wiedziałam, że muszę tam iść… Jednak na samą myśl bolało mnie wszystko! To było bardzo dziwne, przecież ja uwielbiałam tę pracę. Cóż, te 2 lata, które minęły od czasu mojego odejścia, spowodowały we mnie spore zmiany. Czas z rodziną stał się priorytetem. Smak decydowania o sobie samym był tak wspaniały, iż po prostu nie wyobrażałam sobie powrotu do złotej – bo jednak płacili dużo – ale jednak klatki. Tak bardzo chciałam, aby wydarzyło się coś, co podejmie decyzję za mnie.

No i stało się! Przesunęli rekrutację o 3 miesiące! Uff… Jaka ulga! Dostałam szansę! Teraz albo nigdy! Przypomniałam sobie, co sprawiło, że początek był tak dobry. Odpowiedź była prosta – moja aktywność. Jednak świadomość to jedno, wykonać było trudniej. Znasz to uczucie, prawda? Wiesz, że musisz wyjść do klienta, ale nogi masz jak z ołowiu, telefon leży gdzieś zakopany, poza tym co ja powiem… na pewno odmówi… Nagle dziecko Cię potrzebuje bardziej, a to pomóc trzeba komuś – wymówki wyskakują jak z kapelusza czarodzieja.

Jednak wizja powrotu do korporacji, przerażała mnie na tyle, że postanowiłam zrobić cokolwiek! Aby dać sobie tę ostatnią szansę. Nawet jeśli miałby to być najgorszy post na FB (tutaj możesz śledzić więcej) czy artykuł na blogu (tutaj więcej artykułów) – wiedziałam, że to lepsze niż nie robienie niczego!

Wiedziałam, że muszę znaleźć nowych klientów, ponieważ znajomi i ich otoczenie to już za mało, poza tym każdy z nich, kto miał skorzystać z moich usług, już skorzystał. Jednym słowem, moja publika się wyczerpała – trzeba było pozyskać nową.
Siedzenie w domu i biadolenie, że nie ma klientów nie przynosiło dochodów. Trudne to było, ponieważ im dłużej zwlekałam tym ciężej mi było wyjść do klienta, z pewnością siebie i przekonaniem, że mam coś do zaoferowania.

Zakasałam rękawy

Codziennie, skrupulatnie robiłam COŚ, co przybliżało mnie do nowych klientów. Wyszłam do klienta, zaczęłam po prostu być, codziennie, uparcie. Pisałam e-maile, wskrzesiłam bloga, utworzyłam grupę na FB (dołącz tutaj), umawiałam się na spotkania, wróciłam na networking, szybko wróciłam na właściwe tory – przecież ja to wszystko mam we krwi, tyle, że mnie poblokowało. Tak szybko jak ja wróciłam na rynek, tak szybko przyszli do mnie klienci. Poznałam niesamowite osoby, z którymi realizuję nowe pomysły. Odzyskałam wiarę w mój cel. Dałam radę! I Ty też dasz, jeśli dasz sobie szansę.

Każdy biznes wymaga sprzedaży! A sprzedaż jest prosta! Pamiętaj tylko o jednym: jeśli nie spytasz klienta, odpowiedź zawsze brzmi nie. Dzisiaj jestem wdzięczna wszystkim zakrętom losu, które mnie spotkały w mojej podróży. Traktuję je jako przystanek przemyśleń i ugruntowania swoich przekonań. Teraz sama jestem jak F-16, bo wspólnie z klientami wznoszę słupki sprzedażowe w firmach, które mi zaufały. Dzisiaj daję przykład i dzielę się trudnościami, które mnie spotkały na drodze do budowania własnego biznesu oraz pomagam innym spełnić marzenie o własnej firmie. Postanowiłam uparcie realizować swoje cele i marzenia, a Tobie udowodnić, że sprzedaż jest łatwa!

Odważ się.

O autorze:
Monika Bartkowiak
Praktyk sprzedaży, trener, mówca motywacyjny, wykładowca uczelni wyższych. Pasja sprzedaży to misja, którą z radością dzieli się z innymi. Na koncie 20 lat w sprzedaży, 200 zadowolonych klientów i ponad 2500 przeszkolonych sprzedawców.

Masz wiele ciekawych rzeczy do powiedzenia? 

Zwiększ swój zasięg publikując na naszym blogu.

Publikuj bezpłatnie